sobota, 16 stycznia 2010

Z cyklu "Grafoman śpiewa"

Nie tak dawno obwieściłem światu, że spłodziłem wiersz, a nawet piosenkę. Teraz przychodzi czas, by to tak odważne stwierdzenie udowodnić. Mogę to zrobić dzięki brawurowej pomocy Zbychowca, który zgodził się dograć drugą gitarę do produktu muzycznego,  który właśnie przedstawiam. Jednak całość zaistniała przede wszystkim  dzięki Kajetanowi,  zwanemu czasem Piotrem  Matczukiem, który mój anemiczny wokal ubrał w całe mnóstwo fortepianowych nut, a potem jak rasowy realizator ogarnął to wszystko. Panowie, bez Was muzycznie nie istnieję, niechaj Bóg wynagrodzi tę mękę, którą Wam zgotowałem.

Słynny zielony pokrowiec

Na koniec jeszcze lans-zdjęcie z pozdrowieniem dla wszystkich dziewcząt z zielonym pokrowcem (na gitarę chyba):


 

 

 

piątek, 25 grudnia 2009

Bilet

Dziś w ramach "Poetyckich uniesień niespełnionego grafomana" wierszydło sprzed czterech lat. Miałem zamiar ów plon mego intelektu mocno poprawić, ponieważ wydał mi się on o to wołającym (zwłaszcza w kwestii rytmu), w ostateczności jednak dawna forma i treść przetrwały zmienione nieznacznie.

Bilet
M.

Odnalazłaś mnie w kiosku
Tuż przy przystanku
Jednorazowy ulgowy
Bo przecież nie normalny

Ukryłaś mnie w kieszeni
Na krótko wiedziałem
O ile mogłem wiedzieć
Bo przecież śniłem cały

Skasowałaś mnie w miejskim
Gdzie szczęście na chwilę
Całkiem świadome że minie
Bo przecież taki los biletu

Wyrzuciłaś mnie po trasie
Już bilet nieważny
Lecz na zawsze Twój
Bo przecież skasowany

Żebym był tak chociaż miesięczny
Żebym był tak chociaż miesięczny...

sobota, 19 grudnia 2009

Słynny zielony pokrowiec

Przychodzi taki dzień w życiu matematyka, w którym ów dopuszcza się straszliwej niedorzeczności . Dla mnie pretekstem do popełnienia takowej stała się rocznica urodzin druha, który już nie raz służył mi natchnieniem, i któremu właśnie tę zbrodnię zadedykowałem.  Tak – spłodziłem wiersz, a w zasadzie to nawet piosenkę:

Słynny zielony pokrowiec
Krzysiowi

Piszę do Ciebie, gdy kończy się grudzień,
Jak masz na imię piastunko mych złudzeń?
Tyle czasu minęło, odkąd rzecz miała miejsce,
Na myśl samą o Tobie przechodzą mnie dreszcze.
Nadal w pamięci trzymam Twój zielony pokrowiec
Ów na gitarę chyba, a może jakiś większy instrument…

I oczu Twych czerń,
Co jak nocą jeziora toń,
Burzę włosów spiętych w kok,
Aurę dobra, skromne odzienie
I ten smutek tajemny.

Wielu wielkich pisało piosenki o Tobie,
Jestem ich tylko marnym epigonem.
Nie dziw, że słów brakuje, by opisać to piękno,
Którego wspomnienie jest mi ekstatyczną udręką.
Miłość od pierwszego wejrzenia, to oczywiście bujda,
Wymysłem jest głupca, a i Kupidyn to furda.

Lecz to właśnie on
Trafił mnie jedną ze strzał,
Tą czarną, co los mu ją dał,
Na mą wieczną mitręgę,
Gdyby tak się wtedy pomylił…

Jakże mogłem wtedy podejść do Ciebie,
Powiedzieć choć słowo, skraść twe spojrzenie?
Ty jesteś jak anioł, jak piórko na wietrze,
Na tym świecie złym me jedyne powietrze,
But I’m a creep, I’m a weirdo,
What the hell am I doing here?

Lecz co noc
Dotyk Twych dłoni śmiem śnić,
Me serce nie może już bić,
Odkąd ujrzało Cię tam
W tramwaju linii dwunastej

I oczu Twych czerń,
Co jak nocą jeziora toń,
Burzę włosów spiętych w kok,
Aurę dobra, skromne odzienie…


 

sobota, 13 czerwca 2009

(Najprawdopodobniej) Najpiękniejsza Dziewczyna Świata

Ja, z każdej strony maluczki, jak to na maluczkich przystało, z szczerym oddaniem zapatruję się na poczynania Wielkich Tego Świata. Wielcy, jak to Wielcy, szczerze oddają się ekstatycznym uniesieniom w rezultacie ujrzenia rzadko spotykanej (ale jednak!) Najpiękniejszej Dziewczyny Świata. Nie wiem, czy maluczkim dane jest czasem dotknąć świata Wielkich. Zdaje mi się jednak, że dziś spotkałem (Najprawdopodobniej) Najpiękniejszą Dziewczynę Świata!

Po tak szumnym wstępie spodziewać by się można chociaż próby nawiązania do stylistyki Wielkich, acz najpewniej w moim przypadku jest to niemożliwe. Nie stać mnie nawet na niskich lotów epigoństwo. Dlatego też postaram się najlepiej jak umiem, więc nędznie, opisać całe zajście.

Rzecz miała miejsce dzisiejszym, kapryśnym popołudniem w jednym z edeńskich przybytków handlu, gdzie udałem się w celu uzupełnienia zapasów dóbr do życia mi niezbędnych. Niby taka prozaiczna wycieczka i taki najzwyklejszy jej uczestnik, a mimo to, a może właśnie dlatego przytrafiło mi się niebywałe. Gdzieś pomiędzy chemią, a drogerią stało Anielskie Stworzenie – chciałbym wierzyć – tylko po to, by mnie swym anielskim uśmiechem obdarzyć. Czekało tam dzielnie od godzin kilku, choć rzekłbym, od setek lat, od wieków całych, od samego początku. Zanim istniał czas, Ona tam stała, by podarować mi namiastkę nieskończoności, fatamorganę absolutu. Tak, zobaczyłem Ją - (Najprawdopodobniej) Najpiękniejszą Dziewczynę Świata.

Choć moje rachityczne epitety nie są w stanie oddać piękna, jakiego byłem świadkiem, mogę rzec, że byłem jego uczestnikiem. Przecież to ja – twierdzę nadal śmiało – byłem adresatem uwagi Tej Niebiańskiej Istoty! Gdybym tylko wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia, która oczywiście nie istnieje, mógłbym powiedzieć, że padłem jej ofiarą. Tylkoż trafiony strzałą Amora winienem natychmiast lec u stóp swej Penelopy, mnie jednak przyszło do głowy, by się do niej odezwać. 

Jeśli istnieje na świecie idealny generator absurdów, a to znaczy taki, który z perfekcją takowe wytwarza, to absolutnie doń się przybliżyłem, jeśli dziś szukałby kto doskonale zabłąkanego młodzieńca, na pewno znalazłby mnie. Jestem o tym święcie przekonany, choć właściwie nie pamiętam, co tak naprawdę wydukałem. Strumyk nieskładnych zdań, kilka chaotycznych myśli, błądzący po przestrzeni, płaczliwy wzrok – to wszystko na co było mnie stać. Cóż więc ja nieszczęsny mogłem począć, cóż mogło powstrzymać nieuchronną klęskę? 

Poratowałem się ucieczką, a po głowie plączą się tylko słowa piosenki:

You're just like an angel
Your skin makes me cry
You float like a feather
In a beautiful world

But I'm a creep...
I'm a weirdo...
What the hell am I doing here?

środa, 7 stycznia 2009

Jak chronić program komputerowy? Czy proponowane rozwiązania autorsko-prawnej ochrony są właściwe? Analiza i ocena.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu problem jakim jest ochrona prawna programów z wiadomych wszystkim przyczyn nie istniał wcale. Dziś jednak w dobie cywilizacji Internetu uregulowanie tej kwestii wzbudza niemało kontrowersji, a także ból mej biednej, matematycznej głowy. Istnieje silne lobby, które na czele z Komisją Europejską usilnie zmierza do tego, by programy komputerowe potraktować jak wynalazki i objąć je ochroną patentową. Na całe szczęście w Polsce obowiązuje cały czas ustawa z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych, na mocy której programy komputerowe są objęte taką samą ochroną jak utwory literackie, jest to więc ochrona prawnoautorska. Istnieje jeszcze trzecia koncepcja oparta na założeniu ochrony sui genesis. Orędownicy tejże opcji twierdzą, iż w zależności od postaci, funkcjonalności i charakteru programu należy objąć go ochroną prawem autorskim, bądź ochroną patentową. 

Co oznacza prawnoautorska ochrona programów komputerowych w praktyce?

Zasadniczo nie jest to dla mnie kwestia jasna i klarowna. Zaglądam więc do ustawy:

Art. 74. 1. Programy komputerowe podlegają ochronie jak utwory literackie, o ile przepisy niniejszego rozdziału nie stanowią inaczej.

Niestety nadal moje wątpliwości nie zostały rozwiane – sprawdzam więc, co prawnicy uważają za utwór:

Art. 1. 1. Przedmiotem prawa autorskiego jest każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia (utwór).

Oto ta chytrze przemycona utworu pośpieszyła mi matematykowi, a także programiście z pomocą. Rozumiem, że każdy napisany przeze mnie program to utwór. Nie może to być jednak od taki sobie zwykły kod – musi się odznaczać indywidualnością! Tu się zaczyna problem, gdyż nigdzie nie mogę znaleźć cóż pojmowane jest jako wyjątkowość programu. Przecież każdy programista, tak jak i pisarz ma swój własny styl, czyli np. zestaw charakterystycznych upodobań syntaktycznych. W wypadku dzieła literackiego najpewniej to wystarcza do objęcia go ochroną prawną, lecz czy moja miłość do istotnie pedantycznego i specyficznego formatowania kodu programu, a także indywidualna metodologia pisania wystarczy, by uznać go za utwór? Jeśli tak to co, jeśli po skompilowaniu program ten działa i wygląda dokładnie tak samo jak sto innych programów? Pewnie do ochrony w takim wypadku nie mam prawa. Może więc ocenie może podlegać tylko już ostateczny efekt mojej pracy, czyli program skończony i gotowy do użytku? Moje płonne nadzieje rozwiewa ustawa:

Art. 1. 3. Utwór jest przedmiotem prawa autorskiego od chwili ustalenia, chociażby miał postać nie ukończoną.  

Znaczy to, że mój program chroniony jest już od momentu poczęcia pierwszej linii kodu, aż do wydania jego finalnej postaci. Moje prostolinijne pojmowanie prawa prowadzi mnie do konkluzji, że mój program może być chroniony, chociaż w wersji ostatecznej nie wykazuje żadnej indywidualności.

Na całe szczęście jest jeszcze całe mnóstwo ludzi mądrzejszych ode mnie, którzy są w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy moje quasi-literackie dzieło jest chronione. Potencjalnie mogę więc czerpać korzyści z udostępniania mojego utworu i w razie wypadku, gdyby mój program został wykorzystany bez mojej zgody, są podstawy, bym mógł rościć prawo do należnych mi gratyfikacji.

O wiele lepiej czułbym się jednak, gdyby kwestia ochrony prawnoautorskiej programu została skutecznie rozbratana z literackością – być może miałbym wtedy jedną przyczynę bólu głowy mniej.

Dlaczego ochrona patentowa to absolutne zło?

Innym podejściem do kwestii ochrony prawnej programów jest patentowania tychże wytworów ludzkiego intelektu. Takie rozwiązanie przyjęło się w Stanach Zjednoczonych, a także widmo jego wprowadzenia unosi się nad nieszczęsną Unią Europejskie. Miejmy jednak nadzieję, że w tej batalii zwycięży zdrowy rozsądek i nie dojdzie niechybnej katastrofy.

Zacznę może od tego, że same traktowanie programu jak wynalazku jest dosyć wątpliwe, jeśli weźmie się pod uwagę definicję:

Wynalazek - nowe rozwiązanie techniczne, najczęściej poprzedzone przez pomysł. Według prawa patentowego wynalazek to, poddające się ścisłej definicji prawno-technicznej, unikalne rozwiązanie techniczne, dotychczas nie opatentowane.

Jakże można nazwać program rozwiązaniem technicznym, skoro jest on jedynie wytworem ludzkiego umysłu i nie urzeczywistnia się w postaci jakiejkolwiek maszyny, urządzenia czy też budowli?

Druga istotna kwestia to same procedury patentowe, które z konieczności muszą trwać. W dzisiejszym świecie postęp jest tak szybki, że w zasadzie program musi zostać wprowadzony na rynek już w momencie powstania. Czekanie na patent może się okazać dla małego producenta najprostszą drogą do nieuniknionego bankructwa. Przypuśćmy jednak, że niewielka firma wypuściła swój innowacyjny program zanim uzyskała nań patent. Wielka korporacja, która jest w stanie bardzo szybko wdrożyć podobny program, robi to i ostatecznie wypełnia rynkową niszę. Wykazanie, że to właśnie owe malutkie przedsiębiorstwo było pierwsze może okazać się niemożliwe, a biorąc pod uwagę, iż korporacje nie szczędzą na wyśmienitych prawników, szanse Dawida z Goliatem w sądowej walce tym razem są niewielkie.

Mało kto z nas wie, ale np. tak powszechne w całym Internecie linki to też opatentowany w Stanach pomysł. W świetle prawa każdy Amerykanin, który chce na swojej stronie wstawić hiperłącze winien za to zapłacić. Takich i podobnych absurdów mogłoby się niesamowicie namnożyć w wyniku wprowadzenia prawa patentowego dla programów komputerowych.

Ochrona sui genesis – czyli jak wprowadzić kompletne zamieszanie

Pomysłodawcy ustanowienia ochrony dualnej moim zdaniem mają niewielkie pojęcie na temat tego, co to właściwie jest program komputerowy oraz jak wygląda proces jego tworzenia. Gdyby mieli w tej materii odpowiednią wiedzę, potrafiliby wywnioskować, że niemożliwym jest rozgraniczenie, co tak naprawdę winno być patentowane, a co nie. Niemożliwość ta sprawia ogromne pole do popisu dla wszelakich spekulacji i niebezpiecznych nacisków korporacji, by ich programy podlegały patentowaniu, gdyż nie ma co ukrywać, że patent jest dla twórcy bardzo korzystny.

Podsumowanie

Jak widać, póki co nie ma doskonałej metody ochrony praw twórców programów komputerowych. Najmniejszym złem jest zastosowane w Polsce podejście prawnoautorskie, wymaga jednak ono sprecyzowania. Mam nadzieję, że prawnicy nie omieszkają zasięgnąć opinii specjalistów z branży IT, którzy z całą pewnością bardzo chętnie pomogą sformułować takie prawo, które będzie możliwie najkorzystniejsze zarówno dla twórców, jaki i odbiorców oprogramowania. Póki co pozostaje z niemałą trwogą oczekiwać na dalszy rozwój wydarzeń.

piątek, 2 stycznia 2009

Kolejna porażka

Czyli o zmianie cyferek, noworocznych postanowieniach oraz przegrywaniu słów kilka.


Wieczór – pora, by w ramach nowo rozpoczętego roku rozegrać kilka partyjek królewskiej gry. Poprzez Internet grywam tylko szybkie szachy – każdy z zawodników ma 3 minuty na swoje posunięcia i właściwie cała rozgrywka odbywa się bez typowej dogłębnej analizy, jest to raczej sprawdzian szachowej bystrości, spostrzegawczości i ogrania. 


Zacząłem jak zwykle – błyskawiczne logowanie na kurniku, siedmiorundowy turniej, jeszcze tylko chwila i.. gram! Tak! Znów mogę wyobrazić, że oto kieruję niezliczonymi hordami perskimi, których to los zależy od moich przebiegłych knowań. Już posyłam swego niezwyciężonego hetmana, by zadał ostateczny cios wrogiemu monarsze, lecz to mnie spotkał mój koniec – koniec czasu.


Pierwsza porażka nie zdołała zabić we mnie woli walki i miłości do ukochanej gry, wszak hordy perskie są niezliczone, starczy ich na kolejną rundę. Szybki początek partii, po zdecydowanym i agresywnym debiucie mam lekką przewagę na szachownicy oraz na zegarze. Kilka mądrych posunięć powinno zadecydować o ostatecznym zwycięstwie. Podejmuję decyzje, które mają poprowadzić moje oddziały ku nieuniknionej wiktorii, aż tu nagle czarny goniec toruje hetmanowi drogę do mego króla. Znów przegrana – tym razem poprzez mata.


Mógłbym jeszcze rozgrywać kolejne rundy i tak najpewniej uczynię, lecz przecież ponownie może minąć mój czas. Skończył się Stary Rok, nadszedł Nowy Rok - winienem poczuć się o rok starszy, a przez to mądrzejszy, dojrzalszy i niewiadomo-jaki jeszcze. Zmiana jednej cyfry czyni mnie innym, lepszym człowiekiem! Tylko co, jeśli we mnie nadal tkwi to magiczne 2008? Mogę przecież być nieobjęty cudowną reformą Grzegorza XIII. Tak – z całą pewnością mnie kalendarz nie obejmuje!


Ten Nie-całkiem-Nowy Rok to świetny czas, aby postanawiać, a to znaczy podejmować decyzje. Rozegram więc swoją roczną partię. Na szachownicy moje Ja przeciwko oddziałom uprzedzeń, fobii, strachów i słabości. Jestem gotów wykonać pierwszy ruch, lecz boje się kolejnej porażki…